tagi — Pola Dwurnik   

Pola Dwurnik Mowa pogrzebowa

Mowa pogrzebowa

5 LISTOPADA 2018 ROKU, KOŚCIÓŁ ŚRODOWISK TWÓRCZYCH W WARSZAWIE

POGRZEB EDWARDA DWURNIKA

Czcigodny Księże Biskupie, Szanowni Duchowni, Szanowny Panie Premierze, Szanowni Państwo, Droga Rodzino,

Bardzo dziękuję moim przedmówcom za dobre słowa o tacie. Moja mowa nie będzie łatwa, mój ojciec nie był łatwy. Ale, proszę, wysłuchajcie mnie do końca.

Piszę tę mowę pogrzebową już piętnaście lat. Otóż od piętnastu lat – od 2003 roku – mój ojciec, Edward Dwurnik, zaczął poddawać się coraz bardziej chorobie, która drzemała w nim od wczesnej młodości, chorobie alkoholowej. Celowo rozpoczynam moje przemówienie od tego, o czym wszyscy wiemy, ale nie chcemy mówić.

Od piętnastu lat regularnie dzwonił do mnie pijany i mówił różne straszne rzeczy albo widziałam go pijanego i działy się rzeczy straszne, o których nie będę tu opowiadać. To były momenty kryzysu, chwilowe, zawsze miały swój koniec, ale strach, że za chwilę stracę ojca; że spadnie ze schodów, że ktoś go śmiertelnie pobije, że przejedzie go samochód, że zaśnie na mrozie – ten strach nie pozwalał mi spać i całymi nocami pisałam mowę pogrzebową.

Tak, proszę Państwa, to nie sam nowotwór zabił mojego tatę, lecz także alkoholizm. Od dawna źle się czuł, dobrze pamiętam, jak rok temu strasznie kaszlał, ciągle coś go bolało, coś było nie tak. Ale był zawsze albo pijany albo na tak zwanym kacu i stracił czujność – przestał odczuwać i rozpoznawać swój organizm. My – najbliżsi mu ludzie – także straciliśmy czujność. Ja osobiście w każdym razie byłam całkowicie przekonana, że złe samopoczucie, kaszel i inne objawy wszelakich chorób wynikają z nadużywania alkoholu. To prawda, że 80 procent nowotworów płuc jest za późno wykrywana i nieuleczalna, ale jednak czasem się udaje. Nowotwór musiał tatę trawić przynajmniej od kilku miesięcy i gdy 30 sierpnia – dwa miesiące temu – został wreszcie zdiagnozowany, było za późno na jakikolwiek ratunek. Przerzuty były rozsiane po całym organizmie.

Alkoholizm to choroba śmiertelna, zaburza ostrość widzenia i znieczula. Wszelkie próby zerwania taty z alkoholem kończyły się fiaskiem, bo na ogół nie chciał z alkoholem kończyć, a gdy chciał (a próbował wielokrotnie), nie znajdował wokół dużego zrozumienia ani wsparcia. Żyjemy w kraju, w którym chorobę alkoholową nadal traktuje się jak zwykłą słabość, to tabu, o którym się milczy, albo kolorowy element życia artystycznego. Być może ci z Was, którzy mówią, że Dwurnik musiał pić, bo był wrażliwy, bo taka była jego natura, bo potrzebował odskoczni, znieczulenia i tak dalej, mają rację, ale ja jako jego córka wolałabym, aby dziś żył i aby za kilka miesięcy witał na świecie swojego pierwszego wnuka, Stanisława. I zamierzam w przyszłości wspierać instytucje, które uświadamiają polskie społeczeństwo, jaka jest istota alkoholizmu.

Ale mówię o tej chorobie też z innego powodu. Tata stąpał po linie, z której mógł w każdej chwili spaść. Nieustannie bałam się, że za chwilę się to stanie, i w związku z tym wykorzystywałam każdą nadarzającą się okazję, aby się z nim widzieć, aby z nim rozmawiać (szczególnie gdy był trzeźwy – a wspaniale się wtedy z nim rozmawiało). Mam niezliczone godziny rozmów z tatą o malarstwie i życiu zarejestrowane na nośnikach audio i video. Tak więc paradoksalnie choroba alkoholowa i towarzyszące jej widmo końca, sprawiły, że nie traciłam czasu i o wszystko, o co chciałam tatę zapytać, zapytałam.

Moi przedmówcy już wspominali, że był „genialnym obserwatorem i kronikarzem rzeczywistości” – ale co to właściwie znaczy? Sądzę, że dana mu była niesamowita wrażliwość. Tata czytał ludzi jak książki, nie tylko rozumiał ich większe i mniejsze dramaty, czytał ich myśli, przewidywał ich plany, znał ich zamiary, pragnienia, lęki, występki. To wszystko wyrzucał z siebie na papier i płótno. Wyrzucał z szybkością przekraczającą zwykłe ludzkie umiejętności. Sądzę, że musiał się pozbywać tych wszystkich obserwacji, żeby nie zwariować. Tu według mnie zawiera się istota geniuszu mojego ojca – w tej ogromnej nadwrażliwości oraz intuicji, które potrafił przeistoczyć w dzieło.

Być geniuszem jest bardzo trudno. Zamienianie obrazów i historii krążących po głowie w sztukę istniejącą w materialnym, fizycznym świecie, wymaga wielkiej dyscypliny. Oczywiście, trzeba mieć pracownię, ogrzać ją i opłacić, zaopatrzyć się w pędzle, farby, terpentynę, płótna i inne narzędzia. Lecz co najistotniejsze – ręka malarza pracuje przez cały dzień. Minuta za minutą, godzina za godziną, dzień za dniem. To tak się łatwo i gładko mówi: namalował osiem tysięcy obrazów. Ale gdyby się zastanowić, ile to było godzin nieprzerwanej, mozolnej pracy? Tego się nie da policzyć, nie da się z niczym porównać. To są setki tysięcy godzin.

Być geniuszem jest też trudno z powodu zawiści innych. Od zawiści niełatwo się odseparować, zawsze się ją czuje, bezbłędnie się ją rozpoznaje, nawet gdy jest umiejętnie skrywana. Te wszystkie wyroki na Dwurnika, zjadliwa krytyka, hejty w sieci, bojkotowanie go, wymazywanie gumką, wzdryganie się na dźwięk jego nazwiska… Drodzy Państwo, nie dziwcie się, że Edward bywał nieprzyjemny, szyderczy, gniewny, wrogi, że potrafił być niebywale złośliwy i antypatyczny. Musiał się jakoś bronić.

Na szczęście tata na ogół potrafił odróżnić zawiść i jej pochodne złe emocje od tych dobrych – i otaczał się ludźmi, którzy go kochali, podziwiali i wspierali. A był człowiekiem dobrym i bardzo hojnym. W ciągu ostatnich ośmiu dni dostałam setki listów z kondolencjami, w których wiele osób, także mi nieznanych, napisało, jak szczodrze je wsparł, jak im pomógł – finansowo bądź oddając swoje prace na cele dobroczynne. Dobro taty neutralizowało zawiść innych. Zresztą, przebaczał bojkotującym i krytykującym go, interesowała go sztuka, poboczne problemy szybko zapominał. Tak więc również my przebaczmy mu gniew i wszelkie złośliwości, szyderstwa i prowokacje – i cieszmy się wspaniałym dziełem, które nam zostawił.

Być geniuszem jest trudno, gdy się ma dzieci. Ale tata sprostał i temu wyzwaniu. Nie tylko zawsze miał dla mnie czas, nigdy nie zamknął przede mną drzwi swojej pracowni. Przesiadywałam w niej, odkąd umiałam siedzieć, fascynowało mnie powstawanie ogromnego obrazu. Jak tylko zaczęłam stawać i chodzić, natychmiast chciałam tatę naśladować, a on po prostu dał mi pędzel i razem malowaliśmy. I nie był to żaden eksperyment artystyczny, nowa formuła edukacji ani beztroska zabawa. Miałam dwa lata, potem trzy, cztery, pięć, sześć, a tata traktował mnie jak sobie równego – drugiego autora obrazu. W ten sposób wyrażał bezkresną miłość, zaufanie i szacunek do swojego dziecka. Całe moje życie był wspaniałym ojcem, kochającym, ufającym mi i szanującym mnie tak, jak nikt inny. Nauczył mnie, że w życiu najważniejsza jest ciężka codzienna praca i poczucie humoru oraz że nie ma sensu wiele od innych oczekiwać. Tego się trzymam i tego nauczę mojego syna Stanisława.