Tytus Szabelski Lista zachwytów i zażaleń

Lista zachwytów i zażaleń
fotografie: Karolina Breguła, Dariusz Fodczuk, Kamil Macioł, Tytus Szabelski

Za ladą stoją dwie kobiety, młoda i starsza. Pierwsza dyskutuje intensywnie z poprzednim gościem szatni, druga równie intensywnie rozmawia przez telefon. — Nie można ciągle wychodzić ze strefy komfortu! To nie działa! — słyszę z jednej strony. Nieco zdezorientowany nie wiem co robić, ale moja kurtkę sprawnym gestem przechwytuje pani Wanda, nestorka Akademii Sztuki, pracująca tu od 1995 roku, kiedy w Szczecinie powstała Wyższa Szkoła Sztuk Użytkowych.

— Dzień dobry! — obracam się w lewo w stronę młodszej kobiety. — Jestem Adelina, to jest mój pierwszy dzień w pracy. Kiedy odezwała się do mnie Karolina Breguła z pytaniem, czy nie chcę być jej asystentką, ucieszyłam się, bardzo lubię jej prace. Ale zaraz potem zaczęłam się zastanawiać, czy jestem w stanie temu podołać. Pojawiła się niepewność. Jest coś takiego, jak syndrom oszustki – oszustki nie oszusta, bo dotyczy głównie kobiet. Nawet nie mogę się do końca przyzwyczaić do słowa „kobieta”, gdy mówię o sobie, czuję się raczej ciągle dziewczyną. Syndrom oszustki polega na wątpliwościach – bezpodstawnych – czy jest się w stanie spełnić oczekiwania, czy jest się w czymś wystarczająco dobrą. I ja zaczęłam myśleć o tym, czego Karolina Breguła będzie ode mnie oczekiwać i że nie jestem w stanie tego spełnić — mówi niemożliwym do przerwania, paraliżującym słuchacza ciągiem, a na zakończenie wręcza mi mapkę.

Monolog Adeliny Cimochowicz był performansem otwierającym Koniec na początek, coroczne wydarzenie inaugurujące nowy rok na szczecińskiej Akademii, kuratorowane tym razem przez wspomnianą już Karolinę Bregułę i Dariusza Fodczuka. Standardowo jest to przegląd końcoworoczny Wydziału Malarstwa i Nowych Mediów przełożony na początek roku – by pochwalić się tym co najciekawsze w akademii przed pierwszakami. Wydarzenie zostało jednak zamienione przez Bregułę i Fodczuka w performatywny, ośmiogodzinny spektakl zatytułowany Lista spraw. Zamiast poznawać efekty zeszłorocznych działań w pracowniach, mialem zatem szansę na poznanie ludzi, budynku i struktury od podszewki – także tego, co chowa się pod lukrowaną warstwą nimbu „najbardziej otwartej akademii w Polsce”, otaczającego szczecińską uczelnię.

Performans Adeliny Cimochowicz był w pewien sposób emblematyczny dla całego przedsięwzięcia, łącząc ze sobą kilka kwestii przewijających się przez kolejne części spektaklu (otwartość i opresyjność uczelnianej struktury, własne słabości, nawet relacje klasowe). Niemożliwy do przerwania, miejscami wręcz przytłaczający monolog o swojej niepewności i projektowaniu własnych, wygórowanych oczekiwań w stosunku do siebie, mógł wprawić w konsternację niejedna osobę. Podobny paradoks powróci w zamykającym wydarzenie, świetnym performansie Marka Zimmermanna, spajając całość spójną klamrą. Jednak pomiędzy nimi – jak zawsze – znalazło się nieco wzlotów, kilka zgrzytów, ale przede wszystkim wiele niezwykłych spotkań.

Myśląc na początku o tym, jak napisać ten tekst i jak w ogóle podejść do tego wydarzenia, planowałem spróbować samemu się wcielić w kogoś innego, odegrać jakąś rolę i z tej perspektywy opisać sytuację. W końcu jestem przede wszystkim artystą. Jednak koniec końców w większości reżyserowanych przez Bregułę i Fodczuka performansów na plan pierwszy zdają się wysuwać prawdziwi ludzie i ich doświadczenia, a nie sztucznie wykoncypowane postacie. Być może czasami ze stratą dla „wartości artystycznych”, jakkolwiek by je chcieć mierzyć.

Tak mniej więcej było w przypadku Natalii Laskowskiej i Karoliny Gołębiowskiej, zapraszających uczestników i uczestniczki wydarzenia pojedynczo, na spotkanie w pokoju socjalnym pań sprzątających Akademię. Póki co, nie było tu nic przypadkowego – artystki są parą, ale nie poznały się studiując razem – Karolina od początku studentką była, ale Natalia na Akademii Sztuki pracowała, jako pani sprzątająca właśnie, próbując ukryć charakter swojej pracy na początku długiej znajomości dziewczyn. Rajski krajobraz z tapety, na tle której usiadły artystki, nie był też dziwnym wymysłem na potrzeby performansu, ale częścią poprzedniej pracy Karoliny, w ramach której zaproponowała pracowniczkom upiększenie ich ciasnego pokoiku bez okien. Wzór tapety wybrały one same.

Historia jest więc wciągająca i słuchałem jej z zaciekawieniem, a autentyzmu sytuacji dodawały jeszcze aktorki drugiego planu, panie sprzątające co jakiś czas wchodząc do pomieszczenia, by coś z niego zabrać. Jednak dlaczego performans – poza opowieścią – polegał na wspólnym wykonaniu surówki z wegańskim majonezem?

— To przepis na sałatkę z koła gospodyń wiejskich spod Krakowa.
— Pochodzisz stamtąd?
— Nie.
— A ty?
— Też nie.
— To skąd pomysł na akurat tę sałatkę?
— Znalazłyśmy go w internecie.

W niektórych spośród pozostałych realizacji to pracownicy i pracowniczki uczelni wychodzili z drugiego planu na pierwszy. Kolejna „sprawa” z listy została zaplanowana do załatwienia w dziale kadr i płac. Tam Agata Sztyma, pracowniczka administracyjna, przedstawiała na swoim służbowym komputerze trzy prace wideo studenta i studentek Akademii, biorących również udział w wydarzeniu: Tymona Biegańskiego, Barbary Bendyk i Natalii Laskowskiej. Jednak pomijając fakt, że ten skromny pokaz miał po prostu wzmocnić przekaz niektórych twórców i twórczyń przez nawiązanie i powtórzenie pewnych motywów, to miał tez inny cel, tak jak zaproszenie uczestników i uczestniczek do pokoju pań sprzątających. — Nie znamy zupełnie studentów. W dziale kadr odwiedzają nas tylko pracownicy, nikt ze studentów tu nie przychodzi, bo nie ma powodu.

Za to zaangażowania w opowiadanie o pokazywanych pracach i ciekawości pani Agacie nie brakowało. Ani chęci do wchodzenia w wątki poboczne, więc wobec nieobecności na wydarzeniu autora jednego z wideo, Tymona Biegańskiego, ucięliśmy sobie pogawędkę na temat stresu związanego z różnymi sposobami komunikowania się z ludźmi. A codzienna praca?

— Dzisiaj wzięłam sobie wolne. Na codzień wykonujemy bardzo dużo zadań, część z nich dostajemy w ciągu dnia i musimy się nimi zająć od razu. Trzeba umieć wtedy zdecydować, jakie zadania możemy przesunąć — opowiadała pani Agata między odbieraniem kolejnych służbowych telefonów. Ja za to miałem wystarczająco dużo czasu, żeby przyjrzeć się wnętrzu biura działu kadr. Przestronne, jasne pomieszczenie z dużymi oknami nie wymagało instalacji egzotycznej fototapety, by czuć się w nim przyjemnie. I skoro już zwiedzam zakamarki tej czy jakiejkolwiek innej instytucji, to mogę oddać się refleksji na temat tego, jak wyglądają dane pomieszczenia, kto w nich pracuje i kto je odwiedza. Pod tym względem podróż zaplanowana przez Bregułę i Fodczuka jest nieoceniona.

Z innym pracownikiem, Michałem Kulikiem, zajmującym się współpracą z zagranicą zapalonym fotografem-amatorem, słowa zamienić mi się nie udało. W biurze zostało po nim tylko kilka powieszonych na ścianie zdjęć z jego pokaźnej kolekcji dokumentującej historię Akademii. Sam pan Michał musiał udać się gdzie indziej. Sytuację ratowały – ponoć z nawiązką, jak twierdzą niektórzy – jego podwładne. Prosto z drugiego piętra linia wytyczona na wręczonej przez Adelinę Cimochowicz mapce, wiedzie mnie na najniższą kondygnację budynku, do sali kinowej. Tam Agata Lech, grająca dzień wcześniej koncert razem z Mikołajem Tkaczem, absolwentem i w tym roku również pracownikiem Akademii, prezentuje swój dźwiękowy performans. Studentka oparła go na tekście naukowym Jarosława Lubiaka Pragnienie fikcji. Jak Aleksandra Ska wywołała pandemię, w którym autor opisuje pracę artystki, wystawioną poznańskiej Galerii Piekary w 2015 roku pod jego kuratorską opieką. Odczytywane przez Agatę Lech fragmenty tekstu, powtarzane przez mikrofon, a następnie zapętlane w tle, brzmią rzecz jasna absurdalnie. „Szkatułkowe konstrukcje”, „apokaliptyczne fantazmaty”, „pseudonaukowe konfabulacje” i inne „pierwotne metaforyzacje” są niestety tylko wyciągniętym z szerszego kontekstu wypowiedziami.

Loopowanie sformułowań wprost ze sztywnego, akademickiego języka może i odbiera im ostatecznie powagę i znaczenie, ale nie zmienia ich w muzykę, jak chciałaby Agata Lech, tylko w pusty dźwięk. Istotną częścią performansu miało być odwrócenie relacji sceny i widowni. Żeby jednak to rzeczywiście zrobić, nie wystarczy odwrócić świateł scenicznych o 180 stopni. Potrzeba czegoś więcej. Tu reżyserskie oko zespołu przygotowującego spektakl nieco zawiodło. Dość podobną zabawę z językiem zaproponował Andrzej Witczak, były już – z tego co zrozumiałem – student i działacz samorządu. Przy akompaniamencie swoim własnym, a przez chwilę z gościnnym udziałem kilkuletniego chłopca, zostawionego pod jego opieką (prawdopodobnie przez kogoś znajomego) wyśpiewywał kwadratowe wersy oficjalnego pisma otrzymanego od kierownika administracji. W tymże, ów kierownik namawiał Witczaka do wydania w imieniu samorządu oświadczenia, którego treść raczył uprzejmie załączyć do korespondencji. W występie Witczaka, ubranego w satynowy szlafrok, białe skarpety, klasyczne klapki Kubota i ciemne okulary, absurd gonił absurd. Odniosłem jednak wrażenie, że całość największą frajdę sprawiała wspomnianemu wcześniej chłopcu, który uderzał rytmicznie w przypadkowe klawisze syntezatora. Prawdopodobnie niewiele rozumiał z cytowanych przez Witczaka słów, bo innym słuchaczom mogło nie być tak do śmiechu.

Z jeszcze inną wersją podszytej ironią słownej zabawy miałem do czynienia w pomieszczeniu scenicznego zaplecza, zaraz obok pracy Agaty Lech. Tam Gosia Trajkowska serwowała gościom 100 słodkich zdań o akademii, podzielonych na pakiety po dziesięć sztuk. Po wysłuchaniu pierwszego zestawu, obdarowany lizakiem-serduszkiem i głodny prawdziwie krytycznych opinii „rozprawiających się z mitem szczecińskiej Akademii Sztuki jako miejsca idealnego”, proszę o dokładkę. Znów jednak słyszę głównie zdania, które można najwyżej interpretować jako żartobliwą wersję chwalenia uczelni, wypowiadane z mrugnięciem wyobrażonego oka. Na szczęście siedzimy z artystką naprzeciwko siebie na szaro-niebieskiej wykładzinie, w dziwnym pomieszczeniu zawalonym po bokach krzesłami i innymi sprzętami. I w tym niecodziennym anturażu dosyć oczywista wydaje się okazja do rozmowy. Wtedy okazuje się, jakie sprawy na prawdę mogą trapić studentki i studentów Akademii, że między osobami z różnych wydziałów nie ma szczególnie zażyłych kontaktów (delikatnie mówiąc), a żeby zyskać etykietkę „najbardziej otwartej uczelni artystycznej” być może wystarczy… być najmłodszą.

W zeszłym roku niewiele osób studiujących czy pracujących na AS wyrażało swój sprzeciw wobec zmian planowanych w ramach reformy prawa o szkolnictwie wyższym. Do nielicznych protestujących należał Uladzimir Paźniak, którego spotykam w łączniku między dwoma budynkami. Absolwent, a dzisiaj także asystent na uczelni, stoi przy wysokiej białej szafce ustawionej niczym wystawowy kubik, na której leży pokaźny stos pustych kartek i wydruk rzeczonej „ustawy 2.0”. Artyście przypadło dość niewdzięczne zadanie. O ile prawie wszyscy poprzednio spotkani performerzy i performerki sprawiali wrażenie autentyczności i swobody w tym, co robili, to Paźniakowi ręczne przepisywanie gowinowskiej ustawy wyraźnie nie przypada do gustu. Chociaż może to też tylko część roli rozpisanej przez Bregułę i Fodczuka? Zresztą, nawet gdybym sam wymyślił sobie podobny performans, nie wykonywałbym go z uśmiechem na twarzy… Precyzja imponująco równych wersów kaligrafowanej przez Paźniaka ustawy kontrastuje z żalem, wyłaniającym się z jego opowieści o braku zaangażowania w zeszłoroczny protest ze strony studentów i kadry. Puste kartki zapełniają się więc bardzo powoli, a absurdalność tego gestu czyni znowu rozmowę najważniejszym elementem działania.

Zaproszeniem do zadawania pytań i rozmowy była też na pewno praca Basi Bendyk, będąca pozostałością po niedawnej obronie pracy dyplomowej przez studentkę. Zajmujący sporą część ściany, wysprejowany na zielono napis „sztuka dla klimatu” aż kłuje w oczy w sterylnym, bielutkim korytarzu nowszej części Akademii Sztuki. Zresztą, napis oczywiście miał kłuć, a zrobił to tak skutecznie, że aż skłonił kierownika administracji, odpowiedzialnego za budynki, do postawienia ultimatum: albo Bendyk napis zamaluje, albo nie dostanie dyplomu. Dokładnie tego aktu „dewastacji mienia” dotyczył także list skierowany do przewodniczącego samorządu, Andrzeja Witczaka, parodiującego jego treść w swoim występie wokalno-muzycznym. Nie wiem, czy samej Basi Bendyk było szczególnie do śmiechu, skoro nawet wstawienie się za nią grupy wykładowców nie przyniosło żadnego skutku. Sztuka jak to sztuka, najlepiej, jeśli odbywa się w przestrzeni specjalnie dla niej przeznaczonej i w ustalonej wcześniej formie. A wszelkie jej ekscentryczne przejawy, jak spontaniczne sprejowanie po ścianach, należy jak jeden mąż piętnować.

Oczywiście można zarzucić autorce, że mazanie proekologicznych haseł wewnątrz budynku akademii artystycznej to w zasadzie sztuka dla sztuki, działanie wsobne i przekonywanie już przekonanych. Z tym, że jak sama twierdzi, jej działanie właśnie miało być skierowane do wewnątrz, bo nawet w najmłodszej uczelni artystycznej w Polsce, w dobie katastrofy klimatycznej, świadomość ekologiczna i stopień zaangażowania artystek i artystów nie są szczególnie wysokie. Pozostaje mi więc trzymać kciuki za skuteczność przekazu z jednej strony, a za kiepską jakość białej farby, którą Bendyk zamalowywała swój napis, z drugiej. Z zastrzeżeniem, żeby ilość studenckich proklimatycznych prac była faktycznie wynikiem zaangażowania, a nie koniunkturalizmu. Tego drugiego wcale nie potrzebujemy.

Natomiast zupełnie wsobny, a właściwie osobisty charakter, miał przedostatni z performansów na mojej trasie, do którego pojedynczo zapraszały uczestników i uczestniczki Klaudia Prabucka i Justyna Kramarz. Siedząc na łóżku pokoju gościnnego na poddaszu Akademii, między zegarem szachowym a kilkoma plastikowymi „świeczkami”, studentki rozkładały zestaw kart z pytaniami. Było to coś na kształt wizyty u wróżek, tyle że takich jak z dowcipu o Radiu Erewań: wróżki nie mówią ci o przyszłości, tylko o przeszłości, a w dodatku nie o twojej, ale swojej.

Stąd w zabawnej konwencji mogliśmy posłuchać o studenckich dramatach przyjaciółek, które po zrobieniu wspólnie jednej pracy zaliczeniowej, pokłóciły się koszmarnie i zakończyły zarówno przyjaźń jak i wspólne działanie. I choć siedzą teraz obok siebie, to nie szczędzą drobnych złośliwości i przytyków. Po odpowiedzi na wszystkie wylosowane przeze mnie pytania, przychodzi czas na odwrócenie ról: teraz ja mam poradzić, co powinny zrobić, żeby się pogodzić. No cóż, nie wiem dziewczyny, po prostu to zróbcie i już! (a swoją drogą, praca którą zrobiłyście na tegorocznym Survivalu we Wrocławiu to chyba nie ta sama praca, o której mówiłyście podczas performansu, prawda…?) Rozluźniony swobodną konwencją znów schodzę z samej góry na najniższe piętro. Tam, niedaleko pracowni rzeźbiarskich, za drzwiami prowadzącymi do przedsionka najwyraźniej służącego ostatnio za kanciapę, na widzów i widzki czekał Mark, student pochodzący z Niemiec. Siedząc na nieco zdezelowanej kanapie, z plikiem karteczek w ręku, zapraszał do dotrzymania mu towarzystwa.

Choć Karolina Breguła i Dariusz Fodczuk wielokrotnie podkreślali, że całość spektaklu Lista spraw należy traktować jako wspólne, grupowe dzieło, powstające w niezliczonych rozmowach prowadzonych przez skype’a i na żywo, to w sekwencji poszczególnych zdarzeń czuć reżyserską rękę. Choć może jest to ręka zbiorowego, kilkunastoosobowego podmiotu? Sam niekiedy porzucałem proponowaną trajektorię, jednak najważniejsze połączenie – koniec i początek – domykały się istotną klamrą. Poczucie obcości i niepewności, wynikające z rozpoczęcia pracy i wygórowanych oczekiwań wobec siebie samej, albo z pochodzenia z innego kraju i obszaru językowego, kompensowane stanowczością wypowiedzi, były obecne zarówno u Adeliny Cimochowicz, jak i Marka Zimmermanna. Ten drugi wymagał jednak od uczestnika reakcji, zadając co rusz kolejne pytania, tak szybko, jak tylko zdążyło się utworzyć usta, by udzielić odpowiedzi na poprzednie.

Można powiedzieć, że było to doświadczenie pewnego rodzaju alienacji, wywołania i wzmożenia niepewności. Grad pytań zadawanych po polsku (choć z wyraźnym obcym akcentem), jednocześnie oczekiwał odpowiedzi jak i unieważniał ich sens. Wymagania narzucane studentkom przez kierowników administracji, obcość mijających się na korytarzach studentów różnych wydziałów, zmiany struktury Akademii, spowodowane przez nowe prawo i przetasowania we władzach. Chyba nikt ze spotkanych studentów i studentek nie pamięta nawet, jak będzie nazywał się teraz ich macierzysty wydział, kto będzie nim kierować i czy będzie to miało na nich i na nie jakikolwiek wpływ. Wszystko to przelatuje mi przez głowę, kiedy odpowiadam już mechanicznie na kolejne pytania.

 

 

— Czy sztuka jest narzędziem prowadzenia rozmowy?
— Tak.
— Czy język wyznacza granice myślenia?
— Poniekąd.
— Czy performans musi opowiedzieć historię?
— Nie.
— Czy chciałbyś, żeby ktoś zrobił spektakl o tobie?
— Nie.
— Czy chciałbyś grać w takim spektaklu?
— Nie.
— Czy wolisz spektakl za krótki, czy taki, który trwa w nieskończoność?
— Nie wiem.
— Czy możesz już wyjść?

Chyba bym chciał, ale jeszcze nie mogę. Zostaję na kolejne rundy powtarzających się pytań, a w głowie kołacze mi własne: jak nazwać coś, co jest mniej spektaklem czy występem, mniej performansem i happeningiem, a bardziej prywatną, autentyczną rozmową i spotkaniem, choćby nawet nieco wyreżyserowanym? Akademię ostatecznie tworzą przecież konkretni ludzie ze swoim bagażem doświadczeń, a nie ich stanowiska w uczelnianej hierarchii, końcoworoczne projekty zaliczeniowe czy zdobyte naukowe tytuły. Chyba, że to wszystko to jednak fikcja – albo przynajmniej trochę.