tagi — Krzysztof Maniak   

Krzysztof Maniak Czesanie traw i inne opowiadania

Czesanie traw i inne opowiadania

Czesanie traw

U progu wiosny, kiedy śnieg zaczyna na dobre topnieć, wyłaniają się spod niego wypłowiałe, wybarwione trawy. Powlekają one nierówności gruntu powstałe przez kopce kretów i mrowiska czy też bruzdy ziemi pozostawione lata temu po oraniu. Trawy, dopasowując się do nich, uwypuklają w ten sposób miniaturowy pejzaż, w którym odnaleźć można liczne przykłady form rzeźby terenu.

Poza sąsiadującymi ze sobą wzniesieniami, grzbietami, garbami i kotlinami, napotkać można odłączone od ich kompleksów pojedyncze trawiaste kule. Zatrzymane, jakby pośród stoków i pól, wyglądają niczym wystające z ziemi głowy z bujnymi fryzurami. Wszystkie te formy są najlepiej dostrzegalne pod wieczór, kiedy tracą swoje barwy na rzecz przykrywającego ich fioletowo-brązowego zmroku.

Przelewające się jedna w drugą kępy traw z daleka sprawiają wrażenie, jakby były misternie uczesane – miejscami przylizane wodą, a gdzieniegdzie swobodnie pofalowane od wiatru. Ich pasma spływają dolinami lub wiją się za kształtem terenu, to zsuwając się po zboczach, to pnąc na szczyty filigranowych wzgórz. Obserwując trawiaste pejzaże z bliska, dostrzec można jednak pewne nieznaczne niedoskonałości. Dlatego któregoś dnia postanowiłem wziąć na łąkę grzebień do włosów i poprawić niesforne, sterczące kosmyki.

***

Czesania traw podjąłem się ochoczo, gdyż wydawało mi się to przyjemnym, łatwym zadaniem. Jednak już przy pierwszej próbie suche, słomiaste źdźbła postawiły opór moim zamiarom. Martwe trawy przy każdym, nawet najdelikatniejszym, dotknięciu grzebieniem łamały się i wypadały, zacinając w plastikowym narzędziu. Podczas gdy jedne były już idealnie ugładzone, inne nadal sterczały na opak, zaprzeczając istocie formy, jaką chciałem uzyskać. Gdy głaskałem górną warstwę, spodnia, złożona z powykręcanych spiralnych loczków, zazdrośnie przedzierała się na wierzch, burząc wcześniej osiągnięte rezultaty.

Niektóre trawy wyrywałem lub ułamywałem – tym samym radykalnie zmieniając ich długość i gęstość. Źdźbeł z minuty na minutę było coraz mniej. Okazałe czupryny łysiały. W końcu spod bujnych wcześniej kęp zaczęła prześwitywać mokra ziemia. Z każdym kolejnym ruchem wybrane przeze mnie kilkumetrowe fragmenty łąk zaczynały wyglądać coraz gorzej. Próbowałem w innych miejscach i na coraz mniejszych fragmentach terenu, lecz finalnie musiałem się poddać, a grzebień wziąć z powrotem do domu.

Niepowodzenie to nie dawało mi spokoju. Przez kolejne dni, w przededniu wiosny, odwiedzałem ugory i łąki po to, by czesać kolejne trawy. Już bez grzebienia. Gładziłem je tylko dłońmi, czasem układając swoje palce w coś w rodzaju grabi. Niestety dalej nic z tego nie wychodziło. Pomimo że w kilku przypadkach byłem już blisko, zawsze finalna forma wymykała mi się z rąk.

***

Pachniało już wiosną – piaszczystą ziemią, zmłóconym zbożem, gnijącymi roślinami. Odmarzające, obleczone martwymi źdźbłami kopce kretów zaczęły się przebudzać niczym zwierzęta po zimowym śnie. Poruszałem nimi, lecz masywne i zbite jak piłka lekarska bryły przesuwały się tylko leniwie, wracając po chwili do wyjściowych pozycji. W połowie marca ożyły jednak na dobre. Świeże, ciemnozielone źdźbła gwałtownie wypierały szaro-słomkowe płaskie trawy, które już w ogóle nie trzymały się ziemi. Poprzeszywane nimi kopce i grzbiety pagórków zmieniały się nie do poznania.

W tym momencie porzuciłem czesanie traw. Nie dało się ich ujarzmić. Doszedłem do wniosku, że tylko te wymodelowane wiatrem i opłukującą je wodą są idealne. Spacerując po polach, szukałem więc miejsc, gdzie jest ich najwięcej. Nibymiast, osad i osiedli. Coraz rozleglejszych i na coraz bardziej skomplikowanych planach. Na moment przed tym, zanim pochłonie je zieleń. Oglądałem je na tyle, na ile tylko miałem czas. Podziwiałem.

 

Czesanie traw, 2019

Działki

Zakup działki to dobra inwestycja. Posiadamy kawałek ziemi i prawie nikt, poza sprzedawcą, notariuszem i urzędnikami, nie musi o tym wiedzieć. Nie chwalimy się tym, a wiedza, że to akurat ta, odtąd dotąd, jest nasza, może być przekazywana mimochodem, np. podczas spaceru z przyjaciółmi. Ważne, że mamy ten obszar dla siebie, możemy go kiedyś przykładowo wytyczyć i ogrodzić. Posadzić na nim drzewa, pielęgnować lub nic nie robić – zapuścić chwastami i samosiejkami (choć z tym mogą wiązać się problemy natury prawnej). Możemy go także ponownie odsprzedać, w odpowiednim momencie pomnażając jego wartość lub oddać komuś (pod dzierżawę, a gdy jesteśmy hojni, to w prezencie). Postawić na nim rzeźbę, coś hodować.

Głównym dokumentem nabycia gruntu jest akt notarialny, na podstawie którego zostaje urządzona księga wieczysta przypieczętowująca własność. Posiadamy też mapę ewidencyjna, na którą naniesiony jest kształt i numer naszej działki. Jeśli ją zgubimy, wyrys i wypis możemy wziąć ze starostwa powiatowego. W każdym razie łatwo ją odszukać. Działka widnieje także w Systemie Informacji Przestrzennej, jej lokalizację możemy odnaleźć po numerze, przy okazji sprawdzając jej dokładne współrzędne geograficzne.

***

Słyszałem kiedyś o pracy (bodajże Roberta Smithsona) polegającej na skupowaniu małych fragmentów gruntów, które – mówiąc w uproszczeniu – były „niczyje”. (Od kogoś musiał je kupić, więc tak naprawdę nie były niczyje.) Tutaj jednak moja wiedza na ten temat się kończy. Nie zgłębiałem tego działania artystycznego ani od strony prawnej, ani finansowej czy merytorycznej. Prawdę mówiąc, nie do końca wiem, co Smithson z tymi działkami robił. Zapewne, jeśli faktycznie słyszałem prawdziwą historię, prezentował je jako dzieła sztuki, których reprezentacją wizualną były właśnie mapy.

Myśląc kiedyś o zakupie działki rolnej, głównie w celu zrealizowania na niej kilku interwencji landartowych, a także jako o inwestycji w ziemię, w Systemie Informacji Przestrzennej Gminy Tuchów znalazłem dwie parcele, które zapewne byłyby atrakcyjne także dla wspomnianego artysty:

    1. Tuchów działka 174/1 (EGiB) o powierzchni 344 m².
    2. Tuchów działka 1079/2 (EGiB) o powierzchni 111 m².

Tę skromną listę znalezionych nieruchomości zamierzam rozszerzać. Poszukiwania tego typu parceli nie są jednak łatwe. Działek, atrakcyjnych po względem powierzchni i kształtu, jest stosunkowo dużo, lecz po zaczerpnięciu szczegółowej wiedzy na ich temat, okazują się zwykle poszerzeniami dróg, drogami dojazdowymi lub wewnętrznymi, a nawet zanikającymi strumykami, które ciągną się kilometrami. Na razie więc snuję plany co do tych dwóch, obecnie zarastanych przez drzewa. Na początek chciałbym je odnaleźć i prowizorycznie wytyczyć, choćby sznurkiem,
by następnie dobrze je poznać.

 

Szerszenie

Pewnego lata postanowiłem poszukać gniazda szerszeni. Pytałem znajomych, sąsiadów, właścicieli starych stodół, czy przypadkiem nie mają takowego albo czy nie słyszeli, by ktoś w okolicy uskarżał się na jego obecność. Na próżno. Napisałem też ogłoszenie, a także postanowiłem skontaktować się z moim kolegą z Ochotniczej Straży Pożarnej w Tuchowie, poszerzając tym samym zakres poszukiwań. Dominik pamiętał o mojej prośbie i miał mi dać znać, jeśli tylko jechaliby na interwencję. Sam też się mu przypominałem, bo wiedziałem, że takie rzeczy lubią umknąć w natłoku obowiązków. Tamtego lata w OSP nie mieli jednak żadnych wezwań do tych niecieszących się dobrą sławą owadów. Podczas jednej z rozmów Dominik opowiedział mi jednak o interwencji, którą przeprowadzili kiedyś jego koledzy z jednostki.

***

Kilka lat wcześniej strażacy z Tuchowa zostali poproszeni, aby usunąć gniazdo szerszeni z jednego z domów letniskowych. Zgłosiły to osoby, które przyjechały prawdopodobnie na wczasy do swojej letniej posiadłości mieszczącej się przy lesie, w jednej z okolicznych wiosek. Wszystko wskazywało na to, że gniazdo znajdowało się na rzadko odwiedzanym poddaszu, pełniącym wówczas funkcję strychu.

Już od wejścia na poddasze słychać było charakterystyczne niskie buczenie, a po otworzeniu drzwi czy też klapy wejściowej ujrzeli szerszenie, które (niczym ciemne pociski) przecinały niedoświetlone pomieszczenie, na końcu którego majaczyło ich gniazdo.

Co więcej, okazało się, że znajduje się ono starej dwudrzwiowej szafie – takiej na nóżkach, jak na ubrania. Szafa wypełniona była szczelnie dziesiątkami pięter gniazda, które wręcz ją rozpierało. Było gigantyczne, podobno największe, z jakim tuchowscy strażacy zetknęli się do tej pory. Koledzy Dominika wyciągnęli gniazdo z szafy. Musiała to być piękna i głośna rzeźba.

***

Gniazdo było ponoć tak duże, że strażacy musieli je spakować aż do dwóch czarnych foliowych worów. Po wszystkim, zgodnie z procedurą, wywieźli je do lasu, z dala od ludzi. Tam uwolnili szerszenie.

Swoje gniazdo zdobyłem w końcu na własną rękę, dzięki ogłoszeniu, które zamieściłem w internecie. Było to jednak dopiero pod koniec lata. Dał mi je gospodarz z sąsiedniej miejscowości, który nie chciał wołać nikogo do pomocy. Ściągnął i przekazał mi je po kilku dniach.

 

Bez tytułu (z serii spacery), 2019

 

Dziki

Na obrzeżach miasta, niedaleko cmentarza wojennego, rosną jedne z największych skupisk tarnin w okolicy. Porastają strome stoki i odłogi – być może nigdy niezagospodarowane, czego bym sobie życzył. Niektóre z tarnin są już bardzo stare i pomimo że ich gałęzie pokrywają koronkowe, srebrne porosty, każdej wiosny kwitną, tworząc białe kopuły widoczne już z kilku kilometrów.

Często spacerowałem po tych wzgórzach, choć jeszcze nigdy nie odwiedziłem ich w momencie, kiedy zakwitły tarniny. Wielokrotnie miałem ku temu okazję, lecz wolałem jedynie wyobrażać sobie ten tak bardzo wyczekiwany dzień, w którym znajdę się pośród utkanych z białych kwiatów korytarzy.

***

Wieczór był słoneczny i ciepły – przynajmniej jak na to, że bieliły się już śliwy tarniny.1 Jedna z mądrości ludowych powiada, że kiedy kwitnie tarnina, zawsze jest zimno. Po skończonej pracy pojechałem w końcu zobaczyć je z bliska. Aura i światło były wówczas takie, jakie planowałem na ten szczególny moment. Mleczno-złote, ciepłe jak blask świecy, z domieszką chłodnych siwych refleksów zapadającego zmierzchu.

Do tarnin poszedłem krętą ścieżką biegnącą za cmentarzem. Od ostatniego razu pojawił się na niej prowizoryczny szlaban zrobiony ze złamanej gałęzi i kawałka biało-czerwonej folii. Za nim skierowałem się na prawo, po ostrej skarpie, w stronę obniżenia terenu z trzech stron otoczonego tarninami. Znajdował się w nich tunel, którym w zasadzie bezszelestnie przedostałem się na otwartą przestrzeń. Tam, kierując się w lewą stronę, dotarłem do wysp i archipelagów utworzonych z bielących się zarośli. Ziemię pomiędzy nimi porastała zielona, równo przystrzyżona, acz miejscami mocno zryta, trawa.

Krzewy były piękne, choć do pełni kwitnienia brakowało im kilkunastu godzin. Może doby. Tym razem nie wchodziłem w bielące się krzaki. Raz tylko przeszedłem przez już utworzoną dziurę, ponieważ dostrzegłem przez nią stosy ściętych gałęzi. Leżały jak pukle włosów rzucone na ziemię. Pośrodku nich została jedynie gromada krzewów. Odsłonięte, wykrzywione od prężenia się do ostatnich promieni słońca w ich życiu, czekały na wycięcie. Część pola znajdująca się powyżej została już zaorana, z niedbałych grubych bruzd ziemi sterczały czarne, rosochate korzenie i patyki. Był to przygnębiający widok.

***

Na koniec spaceru postanowiłem odwiedzić jeszcze rzeźbę znajdującą się na dwóch trzecich wysokości najbardziej stromego zbocza góry, której szczyt wieńczył cmentarz. Przy rzeźbie ostatni raz byłem jesienią. Wówczas wspinałem się do niej prawie na czworakach, co chwilę zjeżdżając błotnistym korytem w dół. Podczas ulew zapewne szorowała tamtędy woda, żłobiąc nierównomierny wąwóz – tak prawdopodobnie powstała rzeźba, która była jego częścią, a którą tak podziwiałem. Przypominała małą zatoczkę wcinającą się półkolem w skarpę, tworząc w tym miejscu osuwający się stopień, w którego czole znajdowały się dwie, wypłukane wodą dziury (może nory), które wyglądały niczym oczy. Od tamtego czasu rzeźba niewiele się zmieniła, choć była jakby bardziej mizerna. Może przez to, że tym razem ziemia była twarda i sucha, wręcz piaszczysta.

Wyruszywszy pod górę, na drodze do rzeźby dostrzegłem trzy czarne plamy. Były to dziki idące w jej kierunku, potężne, masywne odyńce. (Jeden z nich samym swoim korpusem mógłby przysłonić całą rzeźbę). Poruszały się wolno, równomiernym tempem. Ich ruchy były majestatyczne, a zarazem ociężałe, zupełnie jakby zwierzęta były zmęczone po całodniowej harówce. Sunęły niczym czołgi – ciężko, choć płynnie, podbrzuszami wręcz trąc o stromiznę. Zaskakujące było jak ich krępe, karpiowate tułowia, dociążone olbrzymimi łbami wyrastającymi wprost z muskularnych szyj, pomimo że osadzone na stosunkowo krótkich i chudych nogach, tak konsekwentnie parły pod górę o blisko czterdziestopięciostopniowym kącie nachylenia. Byłem ciekaw, jak dziki radzą sobie na tej trasie zimą lub w błotnistą jesień. Dokąd prowadzi ich trasa? A może to miejsce przy rzeźbie należy do nich, ponieważ pojawiły się tam nagle, jakby wyszły zza znajdujących się przy niej krzaków?

Dziki w ułamku sekundy zatrzymały się. Jakby poczuły na swoich szczeciniastych, muśniętych złotem grzbietach moje spojrzenie. Po chwili postoju, w której wydawało mi się, że zdecydują się ruszyć w moim kierunku, poszły dalej. Ja także, lecz już inną trasą, odwiedziny rzeźby zostawiając na kolejny raz. Wracając zauważyłem, że trawa prawie wszędzie była zbuchtowana, a tarniny poprzeszywane czarnymi dziurami. Teraz miałem pewność, że tu są, że to ślady dzików.

Bez tytułu (z serii spacery), 2019

 

Rzeźba

Zrobiłem rzeźbę dla owadów. Była czymś w rodzaju paśnika zbudowanego na starym, znalezionym na strychu stole. Znajdowały się na niej kawałki drewna i kory, huby, gniazda szerszeni i gniazda gliniarza naściennego, a także negatywowy odlew mojej dłoni wykonany z wosku pszczelego, puch z pałek wodnych i (przez moment) gniazdo os. Rzeźba na początku przypominała paraarchitektoniczny twór, królestwo, które jednak z każdym kolejnym dniem traciło na swej świetności. Oblewałem ją bowiem co jakiś czas miodem, czekoladą, piwem. Obsypywałem cukrem i wytłoczynami z malin. Kładłem na niej owoce – zarówno te znalezione w ogrodzie, jak i kupione w sklepie. Rzeźbę obsiadały wówczas pszczoły, osy, muchy, a także, z czego byłem niezmiernie zadowolony, szerszenie. Te ostatnie były raczej skupione na sobie i na żerowaniu, nie zwracały na mnie uwagi, nie były też (na szczęście) zainteresowane pszczołami oraz innymi owadami korzystającymi z paśnika.

Dokarmiana rzeźba po pewnym czasie zaczynała brzydko pachnieć, zawsze jednak tyko na chwilę, do deszczu, który nad wyraz często pojawiał się właśnie w momencie, kiedy wylewałem na nią kolejne słodkości. Czasem działo się to po kilku godzinach, czasem nazajutrz. Zawsze jednak zaskakująco regularnie.

Rzeźba dla owadów, 30.07.2019

***

Pomimo początkowej skrupulatności w dostarczaniu jedzenia, osy, pszczoły, a nawet szerzenie nie chciały się na niej – czy choćby w jej okolicy – zadomowić. Aby je do tego zachęcić, obok paśnika wybudowałem im nawet prowizoryczne gniazdo, które utworzyłem z resztek budowlanych: zbitych pustaków ceramicznych, kształtki kominowej i desek, na których stała. Tę konstrukcję także co jakiś czas oblewałem pożywieniem. Owady jednak tylko kręciły się wokół niej, czasem wchodząc do środka, by po chwili wyjść i odlecieć.

Ze wszystkich przylatujących do rzeźby owadów najbardziej polubiły ją szerszenie. Nawet wtedy, gdy kończyło się jedzenie, konsekwentnie latały wokół niej, z braku dostarczonego pożywienia dobierając się do rosnących nieopodal, jeszcze niedojrzałych jabłek. Po pewnym czasie szerszenie regularnie krążyły nad działką, robiąc kółko i szybko wracając do dwóch zaprojektowanych przeze mnie punktów. Choć nie odlatywały już tak daleko jak na początku, ich gniazda nigdzie jednak nie zlokalizowałem.

Szerszenie pracowały często po zmierzchu – w przeciwieństwie do pszczół. Rzeźba wówczas była już ocieniona i miała jednolity czarny kolor. Tworzyła sylwetę. Nad nią duże niczym kciuki owady przecinały z buczeniem powietrze, wtapiając się w czarne gałęzie wiszące nad moją głową. Pomimo zakodowanego lęku przed szerszeniami, nie bałem się ich. Wierzyłem, że nie wlecą we mnie i nie zostawią z rozpędu żądła w moim ciele. Z szerszeniami miałem dobrą relację. Omijały mnie, czasem oblatywały, ale łagodnie, delikatnie, jakby nie chciały, abym się ich przestraszył.

Tylko jeden jedyny raz poczułem się przez nie zagrożony. Szerszenie miały wówczas przerwę w dostawie jedzenia. Początkowo, kiedy podszedłem do rzeźby, nie zauważyłem na niej żadnego większego owada. Rzeźba umierała, oblepiały ją jedynie muszki owocówki. Nagle dostrzegłem jednego szerszenia lecącego nisko przy ziemi, tak jakby szukał resztek, które spadły ze stołu spłukane deszczem. Po chwili jednak pojawiły się dwa kolejne, walczące nad moją kompozycją-paśnikiem. Następnie czwarty i piąty, kręcący się wokół starego orzecha oraz kilka żerujących na wiszących nad niby-gniazdem, coraz dojrzalszych jabłkach. Zrobiło się tłoczno i głośno. Dwa szerszenie zaczęły podlatywać w moim kierunku. Bliżej niż zwykle, jakby chciały mnie odstraszyć albo o sobie przypomnieć. Symulowały swoim torem lotu dźgnięcia szpady kierowane w moją głowę. Tak to odebrałem. W kolejne słoneczne dni szerszeni jeszcze przybyło. W godzinach południowych słońce najmocniej padało na rzeźbę. Próbowały usiąść na niej motyle. Szerszenie jednak im na to nie pozwalały. Przeganiały je bardzo stanowczo, zrywały się niczym sprinterzy z bloków startowych, wystarczyło kilkadziesiąt centymetrów lotu, a motyle, wirując w powietrzu, odlatywały.  Potem znów przylatywały. I tak w kółko.

Rzeźba dla owadów, 08.08.2019

***

Nie pamiętam, by na działce kiedykolwiek było więcej owadów niż tego lata, zwłaszcza tych z rzędu błonkoskrzydłych. Działka, tak jak chciałem, ożyła, a obserwowanie rzeźby, choć nie do końca bezpieczne, bardzo mnie cieszyło. Pod koniec lata zostało z niej bardzo niewiele. Tak jak przypuszczałem, powoli stawała się błotem.

Żyłem moimi owadami i odwiedzałem je prawie codziennie. Nieustannie zastanawiałem się, co się u nich dzieje. Do kiedy pracują i od kiedy zaczynają, gdzie lecą, gdzie mają gniazda. Myślałem o ich przygotowaniach do jesieni, powolnym spadku aktywności. O tym, kiedy przyleci ten ostatni, by odwiedzić rzeźbę. Owady te czasem mi się śniły, zwłaszcza osy, pszczoły i szerszenie. Jeden taki sen zapamiętałem dokładnie.

***

To także była końcówka lata, lecz wydawało się, jakby zbliżał się dopiero lipiec. Paląca słońcem niedziela. Byliśmy na mojej działce, ja i moja rodzina, w zasadzie cała, jak na ważnych domowych uroczystościach. Babcia, ciocie, wujkowie, kuzynostwo. Byli też moi znajomi i przyjaciele, a także panowie zajmujący się w tym czasie dachem pracowni, którą tam buduję.

Każdy był czymś zajęty, ale to, co robiliśmy, było umowne, nawet praca. Jedliśmy i piliśmy słodkie napoje, może też alkohol, a dookoła nas latało pełno pszczół, os i szerszeni, które gęsto obsiadywały ściany, oparcia krzeseł i drzewa. Wirowały gęsto w powietrzu, nierzadko wpadając na siebie, co było śmieszne. Co ciekawe, nie atakowały nas. Nie wchodziły do jedzenia i napojów, przez co nie baliśmy się, że nieoczekiwanie połkniemy coś, co mogłoby nas ukąsić w przełyk. Nawet o tym nie myśleliśmy – było to jakby niemożliwe. Wszystkie owady z gracją się usuwały i czekały na swoją kolej – być może po to, aby wtedy, gdy już pójdziemy, spokojnie pożerować na resztkach pokarmu. My także darzyliśmy je szacunkiem, staraliśmy się z nimi rozmawiać o budowie gniazd i domów. O tym, czego w nich (owadach) nie lubimy, czego się boimy i na odwrót. Doskonale się rozumieliśmy i zgadzaliśmy w wielu kwestiach. Np. gwałtownego machania dłońmi, kiedy akurat któryś z nich zapomniał się czy też wystraszył, nieprzemyślanie atakując. O dymie papierosowym, ostrych zapachach perfum, za którymi nie przepadają. O zimie i opuszczonych domach.

Było bardzo przyjemnie, rodzinnie i radośnie. Powoli wszystko się jednak kończyło: tematy do rozmów, jedzenie, picie i dzień.  Owady jeszcze nie odleciały na noc – miały za chwilę wrócić, aby coś zjeść. Ich chwilowy brak, cisza, były w tej chwili bardzo smutne. Nie pożegnaliśmy się, bo we śnie ich gniazda znajdowały się niedaleko, w granicach działki.

bez tytułu (siano) 25.06.2019

 

Kropki

Na złoto-białych od słońca polach leżą kropki w ciemnym kolorze. To stogi siana rzucające długie granatowe cienie. Są wyższe niż człowiek. Stogi, a w zasadzie kopy (bo nie mam na myśli tych okrągłych wychodzących spod maszyny), niedługo jednak znikną, zabierając zapach lata do ciemnych stodół. Będzie się on tam powoli uwalniał aż do kolejnych sianokosów, z każdym kolejnym tygodniem nieznacznie tracąc na swej intensywności.

***

Tego lata, po wykoszeniu mojej działki, postanowiłem zgrabić i wysuszyć ściętą trawę. Z kilkunastu arów uzyskałem sporych rozmiarów kopę siana. Okazała się wdzięcznym materiałem rzeźbiarskim. Uformowałem z niej stóg, a w zasadzie nieregularną, górzystą stertę, którą modyfikowałem własnym ciałem: przeczołgiwałem się pod nią, robiłem tunele, grabiłem i rozrzucałem ponownie. Ostateczna forma, którą uzyskałem, była czymś pomiędzy schronem a fotelem. Takiego rezultatu nie przewidywałem – powstał przypadkowo. Pewnego dnia po prostu wdrapałem się na kopę siana, początkowo znacznie wyższą ode mnie, a następnie zacząłem wybierać siano spod siebie, rozrzucając je na boki. Tak schodziłem coraz niżej, aż do gołej ziemi. Wybierane siano otoczyło mnie. Gdy stałem w środku, sięgało mi do czubka głowy. Musiałem jednak stamtąd wyjść. Tak powstał schron-fotel.

Czasem siadałem w jego wnętrzu, ale nic już z nim nie robiłem. Z dnia na dzień stawał się jednak niższy, cięższy i ciemniejszy. Mocniej zbity. Obserwowałem, jak po miesiącu zaczyna gnić i staje się domem dla owadów, świerszczy, muszek. Na koniec lata był już  czarną kupką, z której (w miejscu, gdzie dawniej stałem otoczony ścianami siana) wyrasta nowa zielona trawa, powoje i sporych rozmiarów liście. Utworzone przeze mnie formy, odciski i ślady zostały zniwelowane do minimum. Spłaszczone, ściśnięte, zgniecione. Nie da się ich z powrotem wydobyć. To wspaniałe. Rzeźbę tę obserwowałem do zimy, czekając, aż schron-fotel pokryje śnieg.

Bez tytułu (siano), 03.10.2019