I.
Ojciec opowiada o linii życia pszczoły miodnej. Mała wściekła twarz wprowadzona w błąd. Mała wściekła twarz chwaląca się efektownym rozkwitem. Zwisa w moim kierunku i strzepuje kurz. Zwoje drutu kolczastego rozciągnięte na zakrzywionych krawędziach ekranu. Wody pamięci są gęste i krwawiące. Ogłasza: jesteśmy malejącym kwiatem derenia. Wkłada ogień do skrzynki pocztowej i mówi: mam nadzieję, że oświetli ci drogę. Twoja córka była świadkiem morderstwa i pozostawiła ciało na ulicy. Puste, oczyszczone z tajemnic. Zaprojektowane i podpalone, ropiejące i opróżniające lustra. Strach przed motocyklami, życiem pozagrobowym i budową autostrad. W szwach, słupkach, rdzy, sośnie. Opancerzona srebrna ryba, unoszące się w środku niej trociny, ogony, które kiedyś fruwały w ciemności. Wypluwam to co pali moje gardło: ciało kobiety na dnie cysterny, słońce, które łączy przypadkowe punkty. Gatunki rzeźbione nożem kuchennym, toczący się kontener. Słoik pełny mulistej wody i ogród preriowy, rdzawe ciała jastrzębi i grzyby na schodach przeciwpożarowych. Ojciec mówi: nie ustanawiam królestwa. Zostawia wypchanego królika na moim biurku. Im starszy obiekt, tym więcej miejsca zajmuje. Twoje muzeum będzie małe, skaliste, zimne i ciężkie od soli (proszę staraj się o tym nie myśleć). Obiera jabłko ze skórki i zostawia smugę na moim policzku. Wychodzi wahadłowymi drzwiami, zamienia się w słupek ogrodzeniowy albo wieżę ciśnień.
To co nieuniknione tętni życiem: zahartowane zielone pola, szyja klaczy domagająca się miętówek, chwila w której może stać się coś strasznego, rudziki zastygłe na żywopłocie, strużka wody trzymająca się liści, szermierka, masowe strzelaniny, mech falujący przy obejściu.
Ojciec pozwala mi snuć plany w rowie melioracyjnym, z mokrym od rosy futrem.
Filigranowy, marszczący się precedens.
II.
(Intonacja celowo spłaszczona: kłusownicy złowili jesiotra, ślizgają się na mokrych skałach; mieszanka cementów utknęła w rurze wiertniczej).
Zawsze rysowała męską twarz, utwardzała swoje rysy, teraz jej spojrzenie sięga linii brzegowej, tworząc gładki odlew twardego nieba. Jest sumą opóźnień, kamieniem młyńskim pełnym pajęczyn, wysuszoną sekwencją.
Przekracza możliwości pola grawitacyjnego, przylega do pustej gałęzi, pomnaża gorzkie owoce. Jest chłopcem, kluczem i zamkiem. Wyznacza początek trucizny: ostre zęby spółgłosek, miękka trawa pod stopami.
Cienie na statkach, na polach, pulsujące figurki wyryte w ścianie komórkowej ciemnego lasu. Zwierzęta bulgoczą, depczą, dławią się ostem, są małą dziurą która strzeże ogromnego głodu. Sadzą drzewa oliwne na zboczach ziemi, czytają w myślach, pomnażają rany i wybuchają śmiechem.
Niosą wróżby obwarowane czarnym bluszczem, gubią się pomiędzy jaskinią a ścieżką prowadzącą do hospicjum. Otwierają drzewo, które ma zostać otwarte.
Na dnie niebieskiej studni głos matki przemawia wśród umarłych. Jest żywicą i patrzy na mnie jak na swojego brata. Czas rozświetlić skrzepy.
Mam otwarte usta, czerpię wodę czarną i zimną.
Wielkie, wijące się słowa piją mleko z latawców, aniołków i rakiet.
Szczeliny wypełnione strzępkami jajowodów. Przezroczyste łuski, pocięte, związane w małe pęczki.
Brudne światło rzuca brudne spojrzenia.
Brudne światło podaje naczynia
rękom które potrafią chwytać
oczom które mogą się rozszerzać
chrząkającym płucom
śliskim ciałom
łodygom zapuszczającym korzenie wśród mokrych kamyków
ziemi, która się porusza.
Julia Oberson. Absolwentka komparatystyki na Uniwersytecie Jagiellońskim. Mieszka w małej wiosce w Alpach Francuskich. Wierzy w ewolucję egzosomatyczną i pierwiastki ziem rzadkich.