tagi — Martyna Czech   

Martyna Czech Przygody Martynki

Przygody Martynki

 

Rozdział I (fragmenty)

Dziś nie myślałam o tym, co będzie dalej. Wytwory wyobraźni doganiały coraz szybciej resztki rozsądku, choć ostatnio najważniejszą kwestią był zgniły chleb i pytanie: dlaczego? Chleb powszedni pszenny był wstrętną mieszanką chemii – powinien uschnąć, lecz pleśniał z biegiem dni. Tak samo jak ja. Z zewnątrz usychałam, w środku gniłam i mogło wydawać się, że to iluzja. Rzeczywistość nie dawała cienia nadziei na zmianę. Podobnie jak ludzie, którzy nie zastanawiali się nad zmniejszającą się warstwą ozonu – ostatnimi miesiącami płakałam każdego dnia nad tym faktem, pytając, czy ich to nie martwi. Prychali na mnie z politowaniem.

Nie wiedzą, co jest istotne i nie wiedzą, czego chcą, a swoje chore pragnienia i ambicje przelewają na kolejne generacje sfrustrowanych osobników. Nienawidziłam ludzi, gardziłam nimi i jednocześnie sobą, stając się ortodoksem. Byłam potworem, najgorszym zbiorem wad ludzkich, które chłonęłam latami jak gąbka. Nie tolerując własnej rodziny, trochę zagubiona, połowicznie świadoma swych celów – brnęłam przez basen gówna, które wciągało.

Mrok był cząstką mnie, to z nim się urodziłam, a mój pasażer przejął nade mną kontrolę w pełni po około 22 latach zmagań. Długo opierałam się złu i ciemności, jednocześnie smakując z błogim uśmiechem każdą chwilę, gdy złe uczynki niszczyły kolejne ludzkie istoty. Sprawiało mi to kontrolowaną przyjemność; sadystyczną pokusą były wywody na temat rozmnażania się i przejmowania kolejnych ról społecznych, przeważnie wyznaczanych przez dawców genów lub przez decyzje.

Pierwszy raz spotkałam Tadzia na początku nauki w miejscowym liceum. Gdy ktoś mnie pytał, skąd się wziął i kim jest, nigdy nie potrafiłam precyzyjnie o nim opowiedzieć. Tadzio był duchem, stanem umysłu nigdy nieistniejącym, powietrzem; słyszałam plotki, że przyjechał z Rzeszowa i średnio co dwa lata zmieniał adres, mieszkając jeszcze w Tarnowie, Krakowie, Sosnowcu i Katowicach. Widziano go również w Belgii, Kanadzie, Szkocji, Anglii. Jak tego dokonał w jednym czasie, pozostaje zagadką.

Kim była dla mnie owa tajemnicza postać? Na początku niczym, z czasem w wyniku nieprzewidzianych i skomplikowanych sytuacji stała się wszystkim. Zmieniała dość często swe oblicza, stąd nigdy nie można było jej znaleźć. Raz była kobietą, a raz chłopakiem – płeć była zależna od jej widzimisię tak samo jak wygląd. Z pewnością nie była hermafrodytą, zajmującą się każdego dnia swą charakteryzacją. Potrafiła też cudownie się klonować, to znaczy pewne cechy były te same, lecz Tadzio występował w wielu egzemplarzach, z którymi pił wódkę, zagryzając ją korniszonami z piwnicy mojej matki. Nie dość, że był nieuchwytny, posiadał też moce zmiany zawodu, potrafił co jakiś czas zmieniać rolę: od ucznia do studenta, od sędziego do sprzątaczki, a nawet psychologa czy menadżera wielkiej firmy farmaceutycznej. Wiele z jego oblicz lubiło mnie, a wszystkie przynajmniej tolerowały, wytrzymując wieloletnią znajomość ze mną i Pasażerem, który – jak nazwa wskazuje – żerował na mnie od wielu lat.

Największą zaletą Tadzia była wysoka tolerancja ludzi i cierpliwość do nich, choć tak samo jak ja nie przepadał za takim towarzystwem; podczas, gdy ja nieustannie otaczałam się królikami, zwierzętami wodnymi czy osobami ze skręconą psychiką, Tadziu preferował za towarzyszy świnki morskie. Nasza relacja lub przyjaźń, budowana latami, umożliwiła mi stworzenie bezpiecznego systemu, pozwalającego przetrwać w świecie białego człowieka i mnie, i Pasażerowi. Nauczyłam się polegać na istocie wrażliwej i kruchej, miotanej przez świat, a jednocześnie twardej, hartowanej jak stal przez los. Dzieliło nas wiele, lecz łączyło jeszcze więcej. To był fenomen, a nawet miłość, czego nigdy nie mogłam Tadziowi wprost powiedzieć. Po prostu nie umiałam, gdyż me zmienne, chropowate serce było twarde, chociaż stawało się gładsze na widok każdego jego wcielenia. Z nas obojga to ja nosiłam piętno ekscentryka, a Pasażer powinien być zamknięty. Tadzio był hamulcem, ratował moje życie co najmniej kilkanaście razy. Obecnie prowadził mnie ku upadkowi.

Tadzia nigdy nie było.

Wszystko okazało się złudą, stworzoną przez Pasażera, systemem utopijnych hierarchii, który w każdej chwili mógł runąć. Ten skomplikowany schemat pozwalał mi przetrwać przez długie lata, aż poczułam koniec.

Kiedy patrzę w ich źrenice, widzę czarną plamę, jedynie w oczach Tadzia dostrzegałam swe ludzkie oblicze.

Mam za sobą wiele i sądzę, że dzięki Pasażerowi przeżyję jeszcze więcej. Ujmując to prostszym językiem – mam wiele osobowości, lecz pozostaję zawsze świadoma. Przez tyle lat unikałam odpowiedzialności za czyny, które czasem wbrew woli stawały się rzeczywistością. Chrześcijanin nazwałby to piekłem na ziemi, lecz ja, mimo dobrych chęci, nieustannie zwalczając To Coś w środku, odczuwałam przyjemność i satysfakcję. Niszczenie kolejnych ludzi stało się moim powołaniem. Co prawda tak zwane sumienie, jeśli je kiedykolwiek miałam, gryzło, ale zbyt słabo. On zawsze wygrywał, nadawał mym cierpieniom duchowy wymiar, nadawał im, jak i mojemu życiu, sens. Tadziu stopował Pasażera, gdy stawałam się zbyt niebezpieczna. Przeważnie to działało. Gdy Tadziu zniknął, zaczęłam się bać.

No to się boję.

Mój ból, powodowany różnymi ważnymi lub nieistotnymi sprawami, potrafił zjawiać się w najmniej oczekiwanych momentach. Gdy nie byłam jeszcze świadoma, pochłaniał jak czarna dziura, ranił fizycznie i duchowo – te pierwsze rany były ratunkiem dla tych drugich. Wraz z kolejnymi miesiącami na mym ciele i duszy pojawiało się ich coraz więcej. Byłam szczęśliwa, znalazłszy sposób, ujście dla tej pustki. Ta swoista forma cierpienia dawała pozory kontroli nad Pasażerem; potem dowiedziałam się, że inne osoby mego pokroju również w ten sam sposób pokonują Czarną Dziurę.

Zawsze zastawiałam się, co będzie, gdy Czarna Dziura zdąży wessać wszystko. Po kilku latach poznałam odpowiedź. Do 30. roku życia większość z nich popełnia samobójstwo. Pasażer, oprócz Czarnej Dziury i niebezpieczeństwa, zapewniał mi przez cały czas ciekawe rozrywki – imprezy do rana (i kac morderca w pakiecie, gdy zawodziły moje geny), nieprzemyślane wycieczki w dziwne miejsca (przeważnie pustostany, cmentarze czy szpitale psychiatryczne, stare fabryki), ciągłe rozmowy z różnymi ludźmi, których nie cierpiałam. Przeważnie stawałam się bierna wobec jego działań. Pasażer znany był swego czasu z zamiłowania do różnych dziwnych nałogów, niekoniecznie używek, ale między innymi do zbieractwa. Pobudzały go ładne kształty butelek, na przykład po perfumach… czy zagranicznych alkoholach.

Godzinami myślałam nad tym, co mi dolega i dlaczego. Z późniejszych badań wynikało, że taka się urodziłam i już. Drugie 50 procent, które przyczynić się mogło do tego stanu rzeczy, to złe wydarzenia z dzieciństwa. Po prostu wszelkie patologie i złe środowisko Pasażer witał z szerokim uśmiechem na ryju. Im więcej bólu, zła i cierpienia pochłaniałam jako dziecko, tym bardziej jako dorosła osoba rozsmakowywałam się w nim, zapominając o powszechnej definicji szczęścia. Jakim cudem nikt nie zauważył, że coś ze mną jest nie tak?

Przez 18 lat żyłam na zwyczajnym, szarym blokowisku w mieście nieprzekraczającym 120 tysięcy mieszkańców, w przeciętnej rodzinie. Z zewnątrz całość była szara, zwykła, odpychająca.

W mojej podstawowej komórce, czyli tak zwanej rodzinie, był komplet: matka, ojciec, dwóch starszych braci i ja. Jak to mała dziewczynka, byłam wstrętnym i rozwrzeszczanym bachorkiem, wiecznie czegoś pragnącym, manipulowałam otoczeniem, aby osiągnąć swój cel. Nie pamiętam, na ile były to świadome działania, lecz każda zdobycz mnie cieszyła i wybuchałam prawdziwą, dziecięcą radością. Szybko nauczyłam się czytać (z pisaniem było gorzej) i pochłaniałam wszystkie książki ojca. Nieraz czytając pod kołdrą w ukryciu, chłonęłam każdy rodzaj literatury, jak i wiedzę w niej zawartą. Kolejne strony, tomy i poradniki lądowały w mych rękach, nawet te zakazane. Pamiętam, jak byłam chora i leżałam pod warstwami koców i kołder, ukrywając kolejną książkę dla dorosłych. Tak się zaczytałam w jej świecie, że nie zauważyłam jednego z braci. Pomyślałam, że jak położę zdobycz na podłodze i będę odbijać sobie o nią piłeczkę, nie zabierze jej. Byłam naiwna, nienawidziłam tego.

Do szkoły podstawowej w pierwszej klasie odprowadzała mnie „druga babcia” – nasza sąsiadka. Niestety zmarła i potem sama przemierzałam trasę, choć z domu do szkoły było tylko 5 minut drogi na piechotę. Pewnego razu, będąc jeszcze w pierwszej, a może już w drugiej klasie musiałam wracać sama do domu. Tydzień wcześniej czytałam emocjonujący artykuł w gazecie, z którego dowiedziałam się o zjawisku pedofilii; wyciągnęłam ciekawe wnioski z tej publikacji.

Pedofil to starszy pan, który kusi małe dziewczynki cukierkami lub małymi pieskami i nakłania je do spaceru lub obejrzenia szczeniaków w jakimś pomieszczeniu. Pedofil robił to samo, co dorośli, ale z dziewczynkami. Sprawiał też, że nigdy nie wracały do domu. Pedofil mógł być dziwnie ubrany, na przykład w płaszcz do kolan i wyglądem przypominał miłego człowieka.

„Ślimok jestem”, 20 × 30 cm, olej, 2018, dzięki uprzejmości artystki

Wracałam w świetnym nastroju do domu. Byłam już przy pierwszej klatce mojego bloku (mieszkałam w trzynastej), gdy zatrzymał mnie pan w średnim wieku, w długim kremowym płaszczu. Był łysy i miał ciemne wąsy, sprawiał wrażenie typowego inteligenta. Trochę zastawił drogę swym ciałem, ale niezbyt nachalnie; to był mały detal przykuwający uwagę bardziej niż to, o czym mówił.

– Cześć, jak masz na imię?

– Martyna – odpowiedziałam podniecona.

Uśmiechnął się miło i szczerze, a jego oczy intensywnie patrzyły i śledziły moje reakcje.

– Lubisz lizaki? – zapytał jakby z wyrachowaniem. Był pewny siebie. Bardzo.

– Tak. A czemu pan pyta?

– Pójdziesz ze mną po lizaki, mam ich bardzo dużo w domu.

– Nie chcem – parsknęłam oburzona! – Też mi, lizaki…Pffff. – Wyśmiałam go w głowie.

– Może lubisz pieski? Chciałabyś zobaczyć małe szczeniaczki albo kotki? – zapytał, promieniejąc na widok mojej radosnej twarzy.

– Lubiem – stwierdziłam.

– To chodź ze mną, pogłaskasz je sobie, mam dużo małych szczeniaków.

– A gdzie one som?

– Chodź ze mną do mojej piwnicy, niedaleko tu mieszkam. Są małe i słodkie. Uwielbiają dzieci.

W zasadzie miałam ochotę iść, bo zwierzęta były moją słabością, ale pan nie wiedział o tym. Uśmiechnęłam się złośliwie i odmówiłam stanowczo.

– Nie!

– Są takie kochane i malutkie, tęsknią za dziećmi! – kusił pan.

– A spadaj, ty stary dziadu, bo ci do dupy nakopię!

I uciekłam.

W latach 90. powszechną modą stało się wydawanie w domach urodzin dzieciom: zapraszało się całą klasę, mama piekła tort i było fajnie. Byłam na takich urodzinach tylko raz i udało mi się nie zrobić nic głupiego. Postanowiłam, że również wyprawię taką imprezę i nazbieram prezentów. Zaprosiłam całą klasę. Miałam wtedy może 9 lat? Dzieci w klasie było dużo, lecz ze smutkiem przyjmowałam kolejne odmowy lub niepewne odpowiedzi. Miałam nadzieję, że kilka osób przyjdzie. Czym w końcu różniłam się od innych dzieci? Ogromny tort stał pośrodku innych owoców, ciast i słodyczy na rozkładanym stole w dużym pokoju. Po kilkunastu minutach oczekiwania zadzwonił domofon, podskoczyłam podniecona, w drzwiach ukazała się twarz jednego dziecka i osoby dorosłej – koleżanki, u której byłam na owych urodzinach oraz jej matki. Po niezręcznej ciszy w napiętej atmosferze przeszliśmy do konsumpcji jedzenia, wręczenia jednego podarku i pożegnania się. Nie mogłam powiedzieć dorosłym, że dzieci mnie nie lubią, w końcu przyszła koleżanka, lecz ból na długi czas zaburzył moje ego.

Jednym z ważnych czynników, które mnie ukształtowały, były zwierzęta. Gdy miałam kilka lat, kwoka u babci odrzuciła dwa kurczęta: czarne i białe. Zachwycona faktem, że wylądowały w mieszkaniu w bloku w kartonowym pudełku i pełna obaw, czy nie stanie im się krzywda, stałam się dobrowolną opiekunką kurczaków. Małe musiały mieć ciepło i sucho, otrzymywać jedzenie i wodę. Ja starałam się, by dostały to i wszystko, co najlepsze – podpierniczałam jedzenie z lodówki i zapewniałam im bezwzględną miłość. Zanim poszłam do podstawówki, moimi pierwszymi towarzyszami oraz miłością stały się więc kury. O tym, że były inteligentne, poznawały mnie i rozmawiały, nie muszę wspominać. Niestety moje przyjaciółki o wdzięcznych imionach – Mięciuszek Biały i Mięciuszek Czarny – musiały opuścić mnie i zamieszkać w kurniku u babci wraz z innymi nioskami. Musiałam je jak najczęściej odwiedzać i pomóc im w zaaklimatyzowaniu się w nowych warunkach; chodziły za mną wszędzie, również do izb w drewnianej, stuletniej chacie. Nosiłam je na rękach, głaskałam i każde rozstanie z nimi łamało mi serce.

Pamiętam, że mając około 5 lat, miałam z ojcem wybrać się do Krzyża – dzielnicy zabudowanej domami jednorodzinnymi, gdzie mieszkały Mięciuszki. Przyjechała jednak babcia i poszłam z nią do apteki po leki, a ojciec miał na mnie czekać w domu. Pojechał sam i gdy dowiedziałam się, że go nie ma, tęsknota i rozpacz spowodowały, że nie wchodząc do mieszkania, wyrwałam się babci z rąk i uciekłam. Byłam wściekła na ojca, bo obiecał poczekać, a nie myślałam, że ludzie tak łatwo łamią dane słowo. Odległość między punktem A i B nie była wielka – około cztery kilometry. Dla dziecka godzina drogi, którą znałam na pamięć. Nie obchodziło mnie to, że rodzice mogli się martwić. To była wina ojca, nie dotrzymał słowa, więc dziarsko wędrowałam, mijając wielu ludzi. Nikt nie zatrzymał mnie ani nie zapytał o opiekuna. Zatrzymałam się tylko raz, by złapać oddech i popodziwiać czerwone kwiaty róż, a do celu dotarłam szybciej, niż myślałam. Ojciec był wielce zaskoczony, zmartwiony i zły.

– Gdzie byłaś? Wezwano policję, wszyscy cię szukali, dzwonili z domu do sąsiadki z informacją, że uciekłaś – powiedział przejęty i chyba trzeźwy.

– Miałeś na mnie poczekać! Chciałam zobaczyć się z Mięciuszkiem Białym i Mięciuszkiem Czarnym! – odrzekłam oburzona.

Podobno potem matka zapytała mnie:

– A co byś zrobiła, gdyby zaczepił cię jakiś pan?

– Kopnęłabym go w jaja! – odpowiedziałam przekonana o swojej władzy nad światem.

Jak widać, myśl o kopaniu w części intymne panów nie sprawiało mi problemu, a nawet radość.

Istnieje ogólne społeczne przekonanie o wyższości młodszego dziecka nad resztą rodzeństwa i w takim też poczuciu wyrosłam na wyrachowanego bachorka. Dostawałam wszystko jako mała paskuda zajadająca się lodami i jogurtami. Do pewnego momentu ojciec nosił mnie na rękach i nazywał Ślimakiem.

– Kto ty jesteś? – pytał z uśmiechem.

– Ślimak jestem! – odpowiadałam i cieszyłam się. Lecz im starsza, tym dojrzalsza stawałam się z każdym rokiem, rozumiejąc więcej i widząc szerzej niż reszta ludzi. Wychowując się z dwoma starszymi braćmi, szybko przeszłam edukację biologii człowieka.

– Masz kreskę, masz kreskę! – śmiali się obaj, gdy krzyczałam, że tak nie jest i mi też banan/patyk wyrośnie.

Jako kilkulatka czułam się kilkulatkiem, czekałam na to, aż wyrośnie mi w końcu mój prywatny wacek… Chcąc przyspieszyć ten proces, zaczęłam uczyć się sztuki sikania na stojąco, jednak wszelkie próby były nieudane. Po tygodniach obsikiwania się, zrezygnowałam z bycia chłopcem, godząc się na swoją płeć.

Nie do końca byłam odludkiem, przyjaźniłam się z dziewczynką i jej bratem – dziećmi sąsiadów babci, lecz o wiele ciekawsze, interesujące i fajne było towarzystwo kur, kotów i suki Diany. Każde zwierzę miało moje serce na własność, lecz kury były wyjątkowe – każda posiadała imię i historię. Koguty, podobno agresywne, zostawiały mi dużą swobodę w stadzie. Najcudowniejszy był piękny, okazały Czarnuś, o piórach długich i błyszczących jak węgiel z zielonymi refleksami, dużym czerwonym grzebieniu i długich koralach. Bawił się ze mną w zapasy, a ludzie się dziwili.

– He he, może tę zielononóżkę na rosół mi dasz – zapytał jakiś pan stojący za furtką.

– Nie wolno! – Wściekle krzyknęłam i wziąwszy na ręce Mięciuszka Czarnego, odeszłam z fochem, a za mną Czarnuś i reszta stada. Żadna kura nie mogła zostać zabita na mięso, to byli moi przyjaciele, moja rodzina.

W trzeciej klasie zorganizowano dwutygodniowy wyjazd do Jaworza Dolnego na zieloną szkołę. Podekscytowana rozkoszowałam się urokami lasu i basenu oraz tym, że kleszcz wpadł koledze w majtki i ugryzł go w tyłek. To była najlepsza wycieczka, na jakiej byłam w całej karierze edukacyjnej: aktywny wypoczynek na łonie natury i tylko ludzie zaburzali tę pełnię szczęścia. Wróciłam zadowolona z życia i uśmiechnięta, jednak intuicja mówiła mi, że każde szczęście okupione będzie cierpieniem w moim życiu. Nieświadoma pojechałam do mych ukochanych kurek, które zostawiłam w najlepszych rękach, lecz ku memu zdziwieniu Mięciuszek Czarny był sam.

– Gdzie jest Mięciuszek Biały? – pytałam zrozpaczona, mając nadzieję na szybkie odnalezienie mojej siostry. – Zaginął?

– Tak, zginął, jak cię nie było. Nie chcieliśmy ci mówić, ale była otwarta brama. Uciekł i nie wrócił. Szukaliśmy wszędzie na darmo. Może jeszcze wróci? – odpowiedzieli dorośli ludzie.

Szukałam go przez wiele miesięcy i lat na darmo. W końcu zrozumiałam, że nie wróci i przelałam całą swą miłość na naszą siostrę, Mięciuszka Czarnego. Z Mięciuszkiem Białym łączyła nas szczególna więź; podobną miłość i więź odczułam potem tylko raz, gdy do mego życia, już dorosłego, zawitał Filip.

Od zawsze moim ulubionym zajęciem w Krzyżu były spacery na pobliskie łąki, lasy oraz wyprawy rowerowe. Głównym miejscem moich wypraw stało się Wiecznie Zielone Drzewo, samotnie powykręcana sosna, rosnąca na zachwaszczonym pagórku wśród liściastych drzew. Gdy miałam około 12 lat próbowałam się na niej powiesić, gdy tęsknota za Mięciuszkiem Białym była zbyt bolesna, a stopniowa śmierć Mięciuszka Czarnego na moich rękach i w końcu jego pochówek, stały się dla mnie czarną pustką, wyrwą wypełniającą serce. Niestety czy stety, nie miałam pojęcia o tym, że gałąź – z pozoru gruba – nie wytrzyma mojego ciężaru. Mój ryj wylądował w ziemi, na której znalazłam białe kurze piórko, co uznałam za znak, ale nie wiadomo czego.

Od 10. roku życia systematycznie odsuwałam się od rówieśników, uznając ich za zbędny element psujący krajobraz miejski. Choć byłam dziwaczką, mała grupka elity dziewcząt tolerowała moją osobę od czasu do czasu. Siedziałam sama w szkolnej ławce, testując kolejne osoby, które okazywały się kolejnym zawodem. Mimo że nadzieja na spotkanie kogoś wyjątkowego gasła, nie przestawałam szukać, aby nie uznać siebie za leniwą. W końcu byłam młoda, mimo że w środku czułam się stara. Wśród tylu ludzi muszą jednak znaleźć się inni dziwacy.

„6003”, 50 × 50 cm, olej, 2018, dzięki uprzejmości artystki

Wielu ukrywa się pod maskami i przezwiskami, co jest zrozumiałe. Ja również takie miałam. Zaczęło się od Mariana Konia – było to alter ego dwunastolatki, a ponieważ chciałam być chłopcem i kochałam zwierzaki, wiadomo skąd się wzięło. Potem ewoluowało w Marychę, a że chuj się pisze przez „ch” (pogodziłam się dawno ze swoją płcią), zmieniło się w Maryhę_ZKS. Dopisek miał świadczyć o mojej miłości do klubu w Tarnowie. Ostatecznie, tak jak każda miłość mija, zostałam Maryhą, która towarzyszyła mi do późnych lat.

Nigdy nie zapomnę jednej ksywy z 6. klasy szkoły podstawowej.

Śmierdząca skarpetka.

Nie wiem, skąd się wzięła, gdyż starałam się zawsze dbać o siebie i schludność.

Odkąd skończyłam 14 lat noszę skarpetki nie do pary, róż i zieleń, czerń i biel, wiecznie kradzione, przeważnie dziurawe. Dziś moja szafka pełna jest niechcąco skradzionych skarpetek: męskie, damskie, czasem dziecinne w Pokemony.

Nigdy nie wiedziałam, kiedy i w jaki sposób zaatakuje Pasażer; ten mały, śliski pizdryk walczył dzień i noc, by zniszczyć jak najwięcej ludzi. Pamiętam, że jako dziecko poszłam raz na plac zabaw z trzema ulubionymi zabawkami – kucykami pony. Był bajer, nawet grzywy pachniały jak trzeba, a jeden najmniejszy robił ihaha. Bawię się i bawię na tym placu zabaw i mam spokój, aż do momentu, gdy podchodzi jedna mała dziewczynka.

– Pobawisz się ze mną? – zapytała grzecznie.

– Nieee! – odburknęłam, pokazałam środkowy palec i zadowolona uciekłam do domu na obiad.

Najgorszą traumą były dla mnie lekcje WF-u. Nie to, że miałam wstręt do aktywności fizycznej, ale tak jakoś rywalizacja z innymi była dla mnie błędem systemu edukacyjnego. Jak mam w biegach rywalizować z długimi nogami koleżanek, skoro sama byłam mała? Nie moja wina, że defekty natury są stawiane na równi z ich zaletami.

Niby biegłam, popłakałam się i dostałam piątkę na zachętę.

Jedna taka też chciała piątkę i popłakała się, że tak nie można. Dostała słowne upomnienie. Ja cieszyłam się z dobrej oceny i własnej satysfakcji. Złośliwość miałam we krwi od zawsze.

Ciągła walka z Pasażerem doprowadzała mnie do dziwnych skrajności, raz była to tygodniowa głodówka, a innym razem miesięczne objadanie się błyskawicznymi zupkami pomidorowymi Amino. Zostawała po tym pusta kieszeń. Wraz ze zmaganiem się z nim, nikło we mnie odczuwanie czegokolwiek. Coraz mocniejsze wrażenia kojarzyły mi się z wyjazdami na wieś, gdzie można było poszaleć. Pamiętam Sylwestra w 2000 roku, kiedy strumieniami lało się Picollo. Pamiętam Sylwestra w 2012 roku, kiedy lało się strumieniami piwo. Siedziałam na plastikowym krześle koloru żółtego i w pewnym momencie wraz z krzesłem spadłam do tyłu bez powodu. Siedziałam nadal na krześle, ale w pozycji poziomej. W prawej ręce nadal ściskałam kufel piwa, nie uroniłam ani kropli.

Geny zobowiązują.

Moja obojętność i maska smutku przerażały inne dzieci. W sumie mnie także to przerażało, czułam się pusta po śmierci Mięciuszka Czarnego. Potem odeszła też Diana – suka owczarka podhalańskiego, legendarnie przywieziona z gór przez rodziców. Nauka w gimnazjum niewiele mnie interesowała. Skończyły się czerwone paski i przyjaźnie, które nic mi nie dawały. Jedynie mniej grzeczne dzieci korzystały na relacji ze mną, pomagałam im w nauce i – jak mówi przysłowie – stawały się tym, z kim przestawały. To im pomagało, lecz gdy ich odrzucałam, schodzili na psy. Mnie też to się tyczyło. Znalazłam w końcu swoją miłość, która na dobrych kilka lat zapełniła moje życie.